Wiosna się zbliżała. Można było to rozpoznać po rozkwitających krzewach, których różowe pąki owoców rosły jak na drożdżach, ciesząc oczy ich widokiem. Szaro bure korony drzew pokrywały się drobnymi kwiatkami, przez co wyglądały znacznie łagodniej i mniej srogo niż dotychczas. Trawa robiła się coraz bardziej zielona, a na niebie zaczęły się pojawiać ptaki wracające z wczasów w ciepłych krajach. Wszystko co na czas zimy usnęło, budziło się do życia. Ludzie się zmieniali. Zrzucali swoje grube skorupy i pokazywali swoje wnętrze. Miłość, życzliwość i radość na co dzień zagościła w ich oczach. Już teraz po korytarzu szkolnym niosły się śmiechy, głośne rozmowy i piski dziewczyn, które zostały zaczepione przez chłopców. Wszystko wracało do normy, a uśmiechy uczniów rosły tak samo jak ich sterty zadań domowych. Zbliżały się święta. Zbliżał się powrót młodych czarodziei do stęsknionych rodzin na upragniony wypoczynek. Uczniowie już odliczali godziny do wspólnego powrotu do domów.
W zamku panował przyjemny dla oka i ucha gwar roześmianej młodzieży zmęczonej pracami domowymi. Nauczyciele również się cieszyli z tej zbliżającej się błogiej chwili lenistwa. Od rana wszyscy byli szczęśliwi i ta radość udzieliła się również Carmen, nie chcąc siedzieć w ten piękny dzień w swoim dormitorium, ani przeszkadzać uczniom kierującym się do Wielkiej Sali na ostatni przed odjazdem posiłek, wyszła na zielone błonia odetchnąć tym pięknym, rześkim i zdrowym powietrzem jakie pojawiło się wraz z przyjściem wiosny w okolice Hogwartu.
Dziewczyna widziała jak obok chatki Hagrida wokół własnej osi biega Kieł, uganiając się za swoim własnym ogonem, poszczekując od czasu do czasu wesoło. Przez otwarte na oścież okno słychać było odgłosy szykowania przez gajowego śniadania i jego donośny śpiew, który wypełniał błonia. Wszędzie gdzie się nie spojrzało panowała radość, nawet w rozsypanym na miliony kawałeczków, sercu nastoletniej czarownicy niedopuszczonej do swojego prawdziwego Ja. Nawet ona w ten dzień śmiała się razem, a za razem osobno, z innymi. Trawa miło szeleściła pod jej stopami, a świeża rosa ślicznie połyskiwała w Słońcu, które dzisiaj było jedynym gościem na błękitnym jak tafla wody niebie. Przy strumyku Carmen zauważyła małe i białe stokrotki. Woda jak zwykle wesoło mknęła w znanym tylko sobie kierunku, a razem z nią ryby. Nawet Zakazany Las wyglądał mniej mrocznie niż zazwyczaj.
Carmen zerwała jedną, największą stokrotkę i ruszyła wzdłuż strumyka, razem z jego nurtem. Po chwili doszła do śmiesznego drzewa z opuszczoną nisko gałęzią, na którą ochoczo usiadła. Już nie gołe gałęzie, a ubrane w drobne zielone listki i różowe pąki, wesoło szemrały pod wpływem lekkiego wiosennego wiatru. Z Lasu naprzeciwko zahuczała sowa, która po chwili wyleciała i z bardzo dużą szybkością przefrunęła nad głową dziewczyny, poleciała do wieży zamku. Jak na sowę było już późno. Dzisiaj śniadanie zostało przesunięte półtora godziny później, żeby uczniowie zdążyli się spakować przez wyjazdem. Ale Connery nie zawracała sobie głowy tym nieprzeciętnym zjawiskiem. Przed przyjazdem tutaj nigdy wcześniej nie widziała sowy, a i jej widok jakoś zbytnio jej nie ekscytował. Machając leniwie nogami siedziała oparta o pień drzewa i kołysała się w rytm ruchów jego gałęzi, nasłuchując odgłosów natury, która budziła się po długim i relaksującym śnie.
Nastolatka zamknęła oczy i wdychała tutejsze zapachy. Kieł szczekał coraz głośniej i coraz częściej. Hagrid wyśpiewywał coraz to dziwniejsze piosenki, a garnki tłukły się jeszcze głośniej. Odgłosy z zamku, które nie miały prawa być tutaj zauważalne powoli dochodziły do uszu Carmen. Były słyszalne, ale trzeba było wytężyć słuch. Z Lasu ponownie zahuczała sowa, ale po otwarciu oczu Carmen nie zauważyła żadnego futrzaka. Poszycie Lasu wyginało się coraz bardziej, a dźwięki zza drzew docierały do dziewczyny coraz bardziej. Były już tak wyraźne, że żadne inne dźwięki, w które wcześniej wsłuchiwała się dziewczyna, nie były dla niej słyszalne. Leciutki szmer wiatru przybrał nieco na sile i zwiększał stale swoją prędkość. Pchał siedzącą nastolatkę do przody wraz z jej rozwianymi włosami, które teraz oplatały twarz dziewczyny. Niezapięty płaszcz, który na sobie miała, również poddał się wiatru, łopocząc pod jego siłą. Silny i nagły podmuch wiatru, który zepchnął dziewczynę z gałęzi, i ta musiała z niej zeskoczyć, zerwał z drzew nowo narodzone liście i płatki kwiatków. Cała chmara tych zdobyczy razem z wiatrem pędziła prosto na dziewczynę, która w ostatniej chwili odwróciła się do tego plecami, w które za moment to wszystko uderzyło. Zdążyła krzyknąć ze strachu pod naporem siły tego wiatru, w którym dało się usłyszeć czyiś niski, męski głos z dość dużą chrypą i dawką wrogości i gniewu.
-Krew płynąca w twoich żyłach jest twoim drogowskazem. Podążaj za nim i dojdź do władzy lub zejdź jak tchórz w bok i zgiń !
Wiatr przybrał na sile, a dziwny głos, który słyszała Carmen zaczął się głośno śmiać, jak szaleniec. Siła wiatru była tak silna, że Connery traciła władzę nad swoim ciałem, a coraz głośniejszy śmiech obcego głosu powodował ból w jej uszach.
-Podążaj za nim lub zgiń !
Powtórzył i jeszcze silniejszy podmuch wiatru wymieszanego z liśćmi, popchnął dziewczynę parę kroków do przodu prosto w powstałą przed chwilą głęboką otchłań wypełnioną czarnym płynem z zaburzoną od wiatru taflą.
-Nie !
Krzyknęła i nagły huk zbudził roztrzęsioną Carmen. Zlana zimnym potem usiadła na chłodnym łóżku i zaczęła się nerwowo rozglądać na boki.
-To tylko sen. To tylko sen.
Powtarzała jak mantrę i zeskoczyła z łóżka zamknąć okno, które wpuściło do sypialni zimny wiatr. Nogi miała jak z waty, ale udało jej się dojść do okna i je szczelnie zamknąć. Na zewnątrz wiał silny wiatr i zaczął kropić deszcz. Wiosna wcale się nie zbliżyła do Hogwartu, nie było słychać poszczekiwania Kła i śpiewu Hagrida. Uczniowie nie schodzili na śniadanie, bo już ich tutaj nie było. Wczoraj wrócili do domów na przerwę świąteczną. Jedyną rzeczą, która by się zgadzała ze snu był silny wiatr … i ten głos, tak realistyczny.
Carmen potarła twarz, którą schowała w dłoniach i oparła łokcie na parapet. Była tutaj już ponad trzy tygodnie, a jej wiedza wcale się nie powiększyła. Wręcz przeciwnie. Poraził ją piorun, który spalił ogromnych gabarytów drzewo, o które dbała teraz jakaś nauczycielka ze szkoły. A jej praca była mozolna i na rezultaty trzeba było czekać długie miesiące, chociaż i nawet nie wiadomo czy uda jej się wyleczyć drzewo i przywrócić je do poprzedniego stanu. Dziewczyna stała w miejscu. Każdy dzień w jej własnym piekielnym więzieniu nie przynosił postępów, nawet miała wrażenie, że się cofa. Nie miała możliwości ucieczki, ale i nie miała gdzie się udać. Elin. Tylko ona mogłaby jej pomóc, ale Carmen nie wiedziała czy ciotka zechce jej znowu pomóc, czy ona nadal żyje. To i tak by pewnie nic nie dało. Rodzice dowiedzieli by się gdzie jest ich córka i przyszliby po nią. Ich widzieć nie chciała. Uraz jaki do nich doznała nie zmniejszył się jeszcze ani trochę. Kochała ich, ale to było silniejsze od niej. Ona chciała prawdy, a nie kolejnego kłamstwa, które przez ten czas jej rodzice mogli wymyślić i co pewnie już zrobili.
Connery błyskawicznie się wyprostowała. Potarła bolący kark. Odwróciła się. Jej pościel wyglądała jak po wybuchu bomby atomowej. Musiała nieźle się rzucać podczas snu, ale co się dziwić. Ten koszmar był tak rzeczywisty, tak namacalny, że aż miała wrażenie, że to się działo naprawdę. Pościeliła szybko łóżko i poszła wziąć kojącą kąpiel z dużą ilością piany i bąbelków. Tak mogła się rozluźnić i uspokoić ten wstrętny głos w głowie. „Krew płynąca w twoich żyłach jest twoim drogowskazem. Podążaj za nim i dojdź do władzy lub zejdź jak tchórz w bok i zgiń !” O co chodzi ?
Draco wymamrotał zakręcie i otworzył drzwi. Te zaskrzypiały. Nie był to przyjemny dźwięk, ale na inny nie mógł liczyć. Dom pokrył się kurzem, kilkucentymetrowym, gdyż Malfoyowie nie mieli już swojego domowego Skrzata. Czynności takie jak sprzątanie, gotowanie i pranie musiały być wykonywane przez czarodziei, którzy mieszkali tutaj przed Bitwą i pełnili rolę niewolników. Każdy ich błąd był wyłapywany, a wtedy trzeba było się modlić do Salazara o to, alby Lucjusz Malfoy miał lepszy dzień i humor. Gdyby tak nie było, śmierć gościła w ich domu i zostawała na kolacje. Dracon nie chciał o tym myśleć. Wszedł głębiej, widząc powywracane meble, które po rewizji Ministerstwa nadal nie znalazły swojego wcześniejszego miejsca. Szkło, połamane ramy spalonych obrazów, rozbite kryształki żyrandola, wypalona podłoga, wybrudzone ściany i krew na posadce były widokiem jaki młody Malfoy musiał zobaczyć po wejściu do salonu. Draco nie mógł uwierzyć w to co widział. Był tutaj pierwszy raz odkąd Ministerstwo przybyło tutaj zupełnie niespodziewanie po zagładzie Voldemorta, ścigając jego, żyjących jeszcze, popleczników. Jego rodzice w amoku zabierali najpotrzebniejsze rzeczy, krzycząc cały czas na swojego syna, żeby nie stał tak bezczynnie i wziął się za robotę. Ale on nie mógł. Miał tak wyprany mózg, że gdy chwilę później na korytarz wpadli aurorzy wyrzucił trzymaną w dłoni różdżkę i z natłoku emocji po jego bladej twarzy popłynęły łzy. Pamiętał jeszcze swoje słowa wypowiadane w strachu.
-Nie zabijajcie mnie, proszę.
Padł na kolana i zupełnie bezbronny błagał ich o litość. Towarzyszący aurorom dementorzy szybko osaczyły go, wysysając z niego okruchy szczęścia. Jego męki nie trwały by długo, bo był tak słaby, że nie miał nawet siły pomyśleć o tym, żeby im się sprzeciwić. Ktoś rzucił jakieś zaklęcie i dementorzy szybko uciekli na wyższe piętra domu, a Draco opadł bezwładnie na podłogę. Zjawy szybko odnalazły jego rodziców, którzy w przeciwieństwo do ich syna stanęli do walki. Zielone łuny światła błyskały po całym domu, kiedy Narcyza i Lucjusz walczyli o życie, a Draco leżał na zimnej posadce i płakał błagając o życie. Dementorzy wraz z aurorami zdołali otumanić jego rodziców i wraz z nimi został teleportowany do Azkabanu. Miejsca do którego za wszelką cenę nie chciałby wrócić. Do tej pory wzrok jego ojca śnił mu się po nocach w najgorszych koszmarach. Gdyby tylko Lucjusz był w stanie zabiłby swojego rodzonego syna na miejscu.
Te żywe wspomnienia najgorszego momentu jego życia zawładnęły umysłem i sercem chłopaka. Czując wzbierające łzy bólu odwrócił wzrok. Musiał tu posprzątać. Musiał to zrobić, żeby jakoś funkcjonować. Zbierając resztki siły w sobie, za pomocą magii udało mu się ogarnąć nieco pomieszczenie, w którym działo się tyle zła. Wyposażenie znacznie się skurczyło, ale zostało mało rzeczy, które miały wartości użytkowe. Pomalowane ściany zakryły ślady krwi tak samo jak wypolerowana i umyta podłoga. Na miejsce wypalenia blondyn posłał dywan, który wszystko zakrył. Na jeden wieczór to znacznie za dużo. Z resztą domu upora się kiedy indziej. W barku odnalazł otwarta butelkę Ognistej, z której pociągnął zdrowego łyka i opadł wycieńczony psychicznie na kanapę. Zbyt wiele działo się w jego głowie. Był za młody na takie cierpienia. Chciał żyć tak jak powinien żyć. Żałował swojego życia, swojej przeszłości, a mimo tego wpojone w niego przez rodziców wartości i poglądy nadal były w nim głęboko zakorzenione. Czasami tego żałował, ale to uczucie szybko znikało, bo tylko te wpojone wartości nadawały mu chęci do życia, którego tak często chciał się pozbawić. Bitwa zmieniła każdego, może na niego wpłynęła najbardziej ?
W zamku panował nieprzyjemny chłód, jakby mury starego budynku wyczuły, że tylko garstka jego mieszkańców została, a reszta w radości wróciła do ciepłych domów na święta. Connery naciągnęła na knykcie rękawy swojego błękitnego swetra, który kolorem był zbliżony do koloru nieba z jej dziwnego snu. Niestety silny wiatr nie osłabł, a jedynie przybrał na sile i idąc pustym korytarzem Carmen słyszała nieprzyjemne odgłosy jakie wydawał po zderzeniu ze ścianami. Dziewczyna poprawiła leniwy kosmyk włosów, który wymknął jej się z koku i założyła go za ucho. Cały ranek zastanawiała się nad swoim snem, próbowała rozgryźć jego sens. Nawet zastanawiała się nad tym, aby opowiedzieć go McGonagall, ale ostatecznie doszła do wniosku, że dyrektor nie jest godną zaufania osobą, a sen po prostu jej się przyśnił i nie miał głębszego znaczenia. Mimo nieprzyjemnych odgłosów wiatru na zewnątrz i pustki na korytarzach, której towarzyszyła grobowa cisza, Carmen śmiało kroczyła przed siebie. Miała teraz okazję poznać mury tego zamku. Wiedziała, że nigdzie nie spotka żadnego z ucznia, bo żadnego tutaj nie było. Wszyscy jak jeden mąż wrócili do swoich domów, do swoich rodzin. Nawet niektórzy z nauczycieli postanowili odwiedzić swoją rodzinę co jeszcze bardziej zmniejszyło liczbę osób w zamku.
Większość sal na wyższych piętrach były zamknięte, a te które były otwarte okazywały się schowkami na miotły lub niezbyt ciekawymi pomieszczeniami. Zamek był duży, więc Carmen podzieliła go sobie na sektory, bo i tak nie udało by się jej zwiedzić całej budowli w jeden dzień. Znudzona i nieco zawiedziona, że nie zobaczyła zbyt wiele tego dnia, zeszła na parter. Zastanawiała się czy Wielka Sala będzie otwarta. Chciała się jej przyjrzeć. Mimo że była w niej kilkakrotnie nigdy nie miała okazji jej obejrzeć, więc liczyła, że ten dzień zwiedzenia zakończy się czymś pozytywnym, a nie kolejną salką z kurzem i pajęczynami. Jej kroki po marmurowej podłodze były bardzo głośne, ale to zapewne przez to, że były to jedyne kroki na korytarzu. Nie śpieszyła się nigdzie. Pochłaniała widoki jakie mijała, chciała zapamiętać każdy detal, każdy urywek i każdą mijaną rzecz. Nie miała domu, już nie, ale starała się sobie wmówić, że to jest jej nowy dom. Hogwart to jej miejsce, z tym że w żaden sposób nie czuła się z nim związana. Starała się to zmienić przez właśnie takie wędrówki, podczas których zjadała wzrokiem dosłownie każdą napotkaną rzecz. Nie przynosiło to żadnych rezultatów. Powoli zaczynała się denerwować. Wiedziała, że nie może wrócić do rodziców, bo i też nie chciała. Do Elin o pomoc nie mogła się zwrócić, zbyt duże ryzyko, że odnajdą ją jej rodzice. A Hogwart, do którego tak zawzięcie chciała się dostać, okazał się jej więzieniem i to na dodatek niebezpiecznym. Nie czuła nigdzie żadnej więzi. Nie miała domu, do którego może wrócić w każdej chwili. Nie miała zbyt dużo środków do życia. Nie miała wiedzy, która pozwoliłaby jej uciec. Nie miała okazji, żeby opuścić zamek raz na zawsze. Nie miała pomysłu co dalej. I co najważniejsze, nie miała żadnej wizji swojego dalszego życia. Nie widziała zupełnie nic, gdy myślała o swojej przyszłości. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ale nie było nic co mogłaby zrobić, by to zmienić. Jej życie obróciło się o 180 stopni i kręciło się jak w karuzeli, której nie da się zatrzymać, ani z niej wyskoczyć.
Wielka Sala o dziwo była otwarta, więc dziewczyna ostrożnie weszła do środka, jakby się spodziewała kogoś w niej zastać, ale myliła się. Od rana nie spotkała żadnego żywego ducha w tym zamku co ją w tej chwili zaczęło niepokoić. Przywitały ją puste cztery stoły uczniowskie, w których już parę razy miała okazję zobaczyć rozmawiających uczniów, oczekujących na posiłek. Stół nauczycielski stał na podwyższeniu, chyba po to, aby nauczyciele mieli lepszy punkt odniesienia i obserwacji uczniów. Dodatkowo przed stołem doświadczonych czarodziei i jeszcze dalej od stołów uczniów stała duża mównica bogato zdobiona. Jej tu jeszcze Carmen nigdy nie widziała. Wiatr wiał tak szalenie, że w olbrzymie okna zaczęły głośno uderzać odłamki gałązek. To niezbyt spodobało się dziewczynie, więc ta skierowała swoje kroki w stronę przeciwną, byle jak najdalej od okien i usiadła w najdalej oddalonym stole od okien. Spoczęła bliżej drzwi niż ścianie równoległej im. Położyła ręce na stole i zaczęła obserwować wystrój Sali, w której uczniowie i nauczyciele spotykali się trzy razy dziennie, a ona po raz pierwszy mogła ją podziwiać w pełnej okazałości. Po krótkiej chwili od pojawienia się w pomieszczeniu dziewczyny do Sali wszedł ktoś jeszcze. Carmen poznała nauczycielkę po jej zgniłozielonej szacie, którą zamiatała podłogę i jej wyprostowanej postaci z której biła wyniosłość.
-Carmen. - kobieta zauważyła ją szybciej niż oczekiwała brunetka. - Wcale mnie nie dziwi, że zajęłaś miejsce właśnie przy tym stole. - uśmiechnęła się i przystanęła.
-Czy to ma jakieś znaczenie przy którym stole usiądę ? - zapytała Carmen.
-Owszem. Uczniowie w Hogwarcie pierwszego dnia przechodzą przez pewien rodzaj ceremonii, podczas której dowiadują się do jakiego domu trafią. Są cztery domy: Gryffindor, Hufflepuff, Ravenclaw i Slytherin. Każdy z nich odznacza się innymi zdolnościami i trafiają do nich odpowiedni czarodzieje z podobnymi cechami. Są cztery domy i cztery stoły w Wielkiej Sali, do których zasiada wspólnie każdy z domów. Tak samo jest z dorminoriami. Uczniowie mieszkają w tych, do których należą. Proste. A ty, Carmen, usiadłaś przy stole Slytherinu, co mnie nie dziwi.
-W pierwszym odruchu chciałam zając miejsce po przeciwnej stronie Sali, tam pod oknami, ale te niepokojące odgłosy wiatru z zewnątrz mnie zniechęciły, więc usiadłam jak najdalej od nich.
Carmen nie wiedziała dlaczego mówi to wszystko McGonagall i dlaczego ta opowiada jej o „czterech domach”. Jakoś nigdy wcześniej nie była skora rozmawiać z brunetką o Hogwarcie.
-Chciałaś zasiąść przy stole Gryffindoru. - dyrektor zaczęła się perliście śmiać. - To ci dopiero niespodzianka. Ciekawa jestem gdzie przydzieliłaby cię Tiara Przydziału. - kobieta ponownie ruszyła przed siebie, a Carmen zignorowała chęć dowiedzenia się co to jest Tiara Przydziału na rzecz innej sprawy.
-Czy to ma znaczenie gdzie usiadłam ? Co to ma do rzeczy ? - zapytała poddenerwowana nastolatka.
-Oczywiście, że to nie ma znaczenia, kochanie, ale sytuacja jest swego rodzaju zabawna. Usiadłaś tam gdzie według ciebie jest bezpieczniej, bo tam gdzie chciałaś usiąść istniało niebezpieczeństwo. Pewnie nieświadome i nie szkodliwe, ale jednak czułaś niechęć by tam spocząć.
-To niedorzeczne.
Rzuciła Carmen sądząc, że McGonagall nie usłyszy i spojrzała w stół pod oknami, natomiast Minerva przerwała swoje czynności, które wykonywała i z uśmiechem na twarzy spojrzała na nieświadomą tego nastolatkę. I po chwili rozpoczęła swój dalszy monolog.
-Każdy z domów odznacza się odpowiednimi cechami jak już wspominałam. Hufflepuff na przykład – pokazała na stół przed tym, do którego chciała usiąść dziewczyna – posiada w swoich szeregach czarodziei prawych, wiernych i sprawiedliwych. Strzeże ich borsuk, a ich kolorami są żółty i czarny. Może zauważyłaś, że szaty uczniów różnią się właśnie tymi drobnymi detalami, przez co wiadomo kto pochodzi z jakiego domu. - kobieta uśmiechała się do Connery serdecznie. - Revenclaw. Kolor niebieski i srebrny, a symbolem jest orzeł. Do tego domu trafiają nadzwyczaj mądrzy czarodzieje, którzy wyróżniają się dużym poziomem wiedzy, z której potrafią korzystać i przyswajać. - tu wskazała stół przed stołem przy którym siedziała Carmen.
Dyrektor zamyśliła się i z tęsknotą w oczach wpatrywała się z owy stół, jakby miała z nim wspaniałe wspomnienia, do których nie powinna się przyznawać, a przeżywać je jedynie w samotności. Carmen nie chciała jej przeszkadzać, więc czekała, aż kobieta wróci ze świata przeszłości i zacznie kontynuować, ale tak się nie wydarzyło. Connery zauważyła, że mównica zniknęła, a Minerva zaczęła kierować kroki ku wyjściu.
-Pani McGonagall ! - zawołała Carmen, gdy kobieta była w połowie drogi do wyjścia. - A co z dwoma kolejnymi domami ?
-Oh. No tak. Wybacz mi to roztargnienie. - uśmiechnęła się tak szczerze do dziewczyna, że ta aż spuściła wzrok. - Stół do którego chciałaś usiąść i jak już za pewnie wiesz, należy do Gryffindoru. Lew to ich motyw przewodni, a dopełnia tego kolor złoty i czerwony. Czarodzieje z tego domu wyróżniają się ogromną odwagą i męstwem. - mówiąc to cały czas patrzyła w stół pod ścianą z oknami, zapominając zupełnie o swojej słuchaczce, a gdy sobie o niej przypomniała odwróciła się tak szybko, że Carmen aż podskoczyła na ławie, teraz mówiąc Minerva patrzyła prosto w oczy Connery, a ta dzielnie wytrzymywała to spojrzenie. - Slytherin, do którego usiadłaś, wije się jak zielony wąż do srebrnego kielicha pełnego sprytu i przebiegłości. Tacy właśnie są Ślizgoni moja droga.
Kobiety patrzyły jeszcze chwilkę na siebie nie odwracając wzroku. Dyrektor jakby szukała odpowiedzi w czekoladowych oczach Connery czy ta zrozumiała co kobieta jej przekazała. A Carmen powoli przyswajała sobie nową wiedzę przypominając sobie, że już kiedyś czytała coś podobnego. Kontakt wzrokowy urwała Minerva, która bez słowa ruszyła pewnym krokiem do wyjścia. Connery była pewna, że ta zaraz zniknie za drzwiami. Wiedziała, że nie zdąży jej zawołać i zadać jeszcze jednego pytania, które jej się nasunęło, słuchając kobiety, ale ta jakby usłyszała to niewypowiedziane pytanie i zatrzymała się w progu, rzucając:
-Dopełniając moją wypowiedź powinnam dodać jeszcze, że w krwi Gryffinodru i Slytherinu płynie wieczna chęć rywalizacji między sobą. Te domu walczą przeciwko sobie nadzwyczaj mocno, wynika to z tego, że kontrastują ze sobą.
Po tym kobieta uśmiechnęła się ciepło i wyszła zostawiając w osłupieniu nastolatkę z mętlikiem w głowie. Wiedziała, że McGonagall nie mówi jej tego wszystkiego bez znaczenia. Jej słowa miały znaczenie, ale Carmen go nie znała. Miała teraz kolejny powód do zastanawiania się, a jej dziwny sen poszedł w zapomnienie już zupełnie. Teraz nastolatka musiała poznać sens wypowiedzi McGonagall. Carmen jak w transie podniosła się i udała się na drugi koniec sali, do stołu, do którego miała zamiar usiąść zaraz po wejściu do Wielkiej Sali. Stół i ławy nie różniły się zupełnie niczym, teraz po prostu zmieniła się sceneria przed nią, bo nie widziała okien i szalejącego za nimi wiatru, a ścianę z dużymi obrazami w bogato zdobionych ramach oraz piękne świeczniki wmontowane w ścianę, z których biło światło świec. Nie poczuła się zupełnie inaczej, zmieniając miejsce swojego położenia, ale nawet nie przyszło jej na myśl, żeby usiąść choć na chwilkę jeszcze przy dwóch pozostałych stołach. Po dłuższej chwili po prostu wyszła z Sali i skierowała się w zadumie do swojego dormitorium, w którym po chwili zjadła obiad.
-Proszę.
Carmen dziwiła jej determinacja i zawziętość, która pojawiła się znikąd, tak samo jak jej pomysł, do którego zrealizowania dążyła.
-Ale co ci to da dziecko ?
Minerva zrobiła kwaśną minę, chcąc jak najszybciej pozbyć się tego rzepa, z którym musiała żyć od trzech dni. Gdyby zgodziła się wydać dziewczynie to pozwolenie już pierwszego dnia miała by spokój, ale jej upartość na to nie pozwalała.
-Da mi to, to że nie będę się nudziła, a może odnajdę coś ciekawego, bo skoro Pani nie chce mi wyjawić całej prawdy to muszę sobie jakoś radzić.
McGonagall patrzyła na nią z jadem w oczach, że też wcześniej nie przejrzała tej dziewuchy, przecież to było oczywiste. Kobieta głośno wypuściła powietrze i po chwili wahania wyjęła rulonik pergaminu i gęsie pióro, które po chwili zaczęło samo się poruszać w powietrzu, zapisując coś na papierze.
-I tak niczego tam nie znajdziesz.
Rzuciła na odchodne, machnęła ręką, a świstek papieru podleciał do Carmen, która z trudem go złapała. Nie zdążyła podziękować dyrektor za pozwolenie, bo ta była już na końcu korytarza. Connery spojrzała na pożółkły kawałek pergaminu. Zdobyła go. Ma podpis McGonagall.
Porywisty wiatr nie dawał Malfoyowi zasnąć, ale czy mógłby zasnąć po tym co mu się przyśniło ? Musiałby wypić jakiś silny eliksir nasenny, żeby usnąć z powrotem. Każda noc w tym domu wyglądała identycznie. Blondyn z trudem zasypiał w ścianach swojej dawnej sypialni, która mimo braku zniszczeń i śladów po nalocie dementorów i aurorów nie była taka jaką pamiętał Draco.
Chłopak potarł ostatni raz zmęczoną twarz i odgarnął na bok kołdrę po czym postawił swoje bose stopy na zimną posadzkę. W samych spodniach od piżamy podszedł do okna, ignorując chłód jaki panował w sypialni. Był środek nocy, na podwórzu panował spokój, nikt się nie kręcił po okolicy, ale to akurat była zasługa zaklęcia maskującego i licznych zabezpieczeń, które od dawien dawna ochraniały posiadłość rodu Malfoyów. Wszechogarniająca czerń nocy i odgłosy hulającego na zewnątrz wiatru spowodowały na ciele blondyna gęsią skórkę. Draco wrócił do łóżka po różdżkę, którą zostawił na szafce nocnej przed zaśnięciem i rozpalił ogień w kominku. Przywołał do siebie butelkę Ognistej i szklankę, z której i tak nie skorzystał. Za pomocą różdżki przeniósł swój fotel i stolik przed kominek, a z łazienki przywołał szlafrok, którym się opatulił i zasiadł z butelką alkoholu przed ciepłymi płomieniami.
Nawet nie wiedział kiedy minęły mu święta, których zresztą nie obchodził, ale czas powrotu do zamku zbliżał się nieubłaganie i o tym Ślizgon doskonale wiedział. Może tam nareszcie się wyśpi, bo gdy siedział w Hogwarcie to jego koszmary nie były tak intensywne i częste jak teraz, gdy był z powrotem w domu.
Za każdym razem, gdy budził się w środku nocy zlany zimnym potem śnił o swoim ojcu. Czasem o matce, ale głównie sny z Lucjuszem powodowały trud, a raczej pewność, że już tej nocy chłopak nie pośpi. Podświadomie czuł, że nic mu nie grozi z ciężkiej ręki ojca, bo ten najprawdopodobniej już nie żył, a jednak strach go paraliżował. Z pogłosek słyszał, że ewentualna rodzina skazanych do Azkabanu po bitwie dostawała listy informujące o śmierci skazańca, a takowego Dracon nigdy nie dostał. Albo Ministerstwo chciało zataić przed nim te informacje albo koszmary blondyna miały się urzeczywistnić, czego bardzo nie chciał.
Wraz z zakończeniem bitwy Draco stracił całą rodzinę jak i część pewności siebie, ale dostał drugą szansę. Czasami miał ochotę dokończyć to co zaczął Voldemort, czasami chciał ukarać świat za zabranie mu jego nieokrzesanej rodziny, ale innej nie miał. Czuł się czasami niesprawiedliwie, uważał bowiem, że on powinien być w Azkabanie razem z innymi poplecznikami Voldemorta, a nie dostawać drugą szansę i żyć jakby nic się nie wydarzyło, jakby życie trwało dalej.
Dracon cisnął do połowy opróżnioną butelkę w kominek, a płomień natychmiast powiększył się kilkukrotnie, a temperatura na chwilę podskoczyła tak, że chłopakowi zrobiło się nagle bardzo gorąco. Nic z tego nie rozumiał, a postać McGonagall go denerwowała. Ilekroć pytał ją o to dlaczego Ministerstwo dało mu tą drugą szansę na życie, zbywała go byle głupotą, a ten po prostu jej ulegał. Raz pojawił się w gmachu Ministerstwa, które zostało starannie odbudowane po wszystkich wydarzeniach, które również miały tam miejsce, ale ten jeden raz mu wystarczył.
Szedł z wysoko podniesioną głową, starając się wszystkim pokazać, że niepokój, który gości w jego sercu znajduje się tylko i wyłącznie tam. Czarodzieje zatrzymywali się na jego widok, niektórzy sięgali palcami pod materiał szaty, z pewnością nie po zegarki, słyszał szepty za sobą. Jedna z pracownic nawet krzyknęła przerażona i zemdlała, a po tym wydarzeniu ludzie posyłali mu wrogie spojrzenia. Pojawił się tam, a dowiedział się tyle samo co od McGonagall. Ta raz mu powiedziała, że wszyscy uznali, że Voldemort rzucił na niego jakieś zaklęcie, a ten był mu posłuszny, więc działał pod przymusem. Wraz ze śmiercią Lorda, jego zdolności myślenia wróciły i skazanie go nie było by słuszne. Przez dłuższy czas Draco był w stu procentach pewny tej teorii, ale z czasem jego podejrzliwość zaczęła rozpatrywać to i na nowo zaczął szukać prawdziwej odpowiedzi na to dlaczego nie został skazany.
Gubił się w tym wszystkim i wiedział, że długo tak nie da rady. Musiał odciąć się od przeszłości i zacząć nowe życie lub nadal zamartwiać się i denerwować. Cały czas walczył ze sobą i nie miał już dłużej na to siły. Musiał odnaleźć sposób na siebie i wiedział, że po szkole i po opuszczeniu tego ponurego domu odnajdzie to czego szuka w Rumunii. To go utrzymywało przy utrzymaniu pozorów jakie do tej pory sprawiał.
Do pokoju zaczęło wpadać słabe światło poranka, więc Draco poszedł do łazienki, rozpoczynając tym samym kolejny dzień w twierdzy wspomnień i tortur.
Zegarek wskazywał godzinę 8, a widok pakującego swój kufer Dracona nikogo nie zdziwił. Chłopak przetrwał kolejną niespokojną noc zakłóconą koszmarami, które dzisiaj były wyjątkowo realne i silne. Od tych poprzednich różniły się tym, że tym razem Malfoy Junior nie obudził się z krzykiem czy gwałtownie się wyprostował na łóżku lub zaczął gwałtownie nabierać powietrza. Teraz było zupełnie inaczej. Po prostu podniósł powieki, z których wypłynęły łzy. Jego serce nie biło szybciej, a oddech był spokojny. Czuł się jak w transie jakby nie należał do swojego ciała, jakby ktoś wpakował go do innego. Zamknął ponownie oczy, nie bojąc się powracających obrazów z koszmaru. Nie bał się tego. Wyzbył się już chyba tego typu uczuć, a przecież spędził tutaj tylko parę dni świątecznej przerwy.
Rano Ślizgon zachowywał się pedantycznie. Ser na toście nie mógł wystawać poza rogi, kawa musiała być nalana w filiżance po brzegi, gazeta ułożona dokładnie w rogu stołu. Gołe ściany i puste pomieszczenia nie przeszkadzały w niczym Draconowi, cieszył się, że już za niedługo pozbędzie się tej fortecy, a dodatkowo dostanie nagły przypływ tak dużej gotówki. Za te pieniądze będzie mógł sobie wykupić całą wioskę w Rumunii, a przecież w skarbcu ma jeszcze góry złota. Na lato po zakończeniu szkoły będzie miał już dom w Rumuni, do którego pojedzie zaraz po otrzymaniu świadectwa i zacznie żyć życiem jakim chce.
Draco podniósł niemal mechanicznie głowę znad trzymanej gazety na okno, do którego próbowała się dostać sowa. Chwycił różdżkę i otworzył okno, a sowa wleciała pośpiesznie, rzucając na stół list i szybko zniknęła. Malfoy zamknął okno i podniósł list zaciekawiony od kogo przyszedł. Nie spodziewał się, że kolejne minuty spędzi wpatrując się w idealnie równe literki układające się w wyraz „Azkaban”.
Drżącymi dłońmi Dracon otworzył kopertę, niszcząc w ten sposób czerwony stempel więzienia. Nim wyjął list z wnętrza koperty wziął parę głębokich oddechów i już zupełnie nieruchomymi dłońmi wyjął starannie złożoną kartkę papieru. Nie był to długi w słowa list, ale sama treść nie przypadła Draconowi do gustu. Po pierwszym przeczytaniu odłożył list i kopertę na stolik. Mimo tego, że przeczytał list raz, pamiętał jego treść na pamięć. Spokojną dłonią sięgnął po filiżankę kawy i wypróżnił ją za jednym razem. Gdy wypił napój spojrzał na filiżankę z lekkiej, chińskiej porcelany. Była tak krucha i piękna. Po chwili jej kawałki leżały pod ścianą naprzeciwko. Rozbita w pył czekała na posprzątanie, ale nikt nigdy jej nie pozbierał. Nieruszony tost nadal leżał na talerzyku, a gazeta spoczywała na stoliku. Dracon wstał i zabrał ze sobą list, kopertę i różdżkę. Ruszył do swojej sypialni, gdzie po zamknięciu drzwi oparł się o nie plecami i powoli zjechał w dół z twarzą schowaną w dłoniach, w których nadal spoczywał list.
W zamku panował przyjemny dla oka i ucha gwar roześmianej młodzieży zmęczonej pracami domowymi. Nauczyciele również się cieszyli z tej zbliżającej się błogiej chwili lenistwa. Od rana wszyscy byli szczęśliwi i ta radość udzieliła się również Carmen, nie chcąc siedzieć w ten piękny dzień w swoim dormitorium, ani przeszkadzać uczniom kierującym się do Wielkiej Sali na ostatni przed odjazdem posiłek, wyszła na zielone błonia odetchnąć tym pięknym, rześkim i zdrowym powietrzem jakie pojawiło się wraz z przyjściem wiosny w okolice Hogwartu.
Dziewczyna widziała jak obok chatki Hagrida wokół własnej osi biega Kieł, uganiając się za swoim własnym ogonem, poszczekując od czasu do czasu wesoło. Przez otwarte na oścież okno słychać było odgłosy szykowania przez gajowego śniadania i jego donośny śpiew, który wypełniał błonia. Wszędzie gdzie się nie spojrzało panowała radość, nawet w rozsypanym na miliony kawałeczków, sercu nastoletniej czarownicy niedopuszczonej do swojego prawdziwego Ja. Nawet ona w ten dzień śmiała się razem, a za razem osobno, z innymi. Trawa miło szeleściła pod jej stopami, a świeża rosa ślicznie połyskiwała w Słońcu, które dzisiaj było jedynym gościem na błękitnym jak tafla wody niebie. Przy strumyku Carmen zauważyła małe i białe stokrotki. Woda jak zwykle wesoło mknęła w znanym tylko sobie kierunku, a razem z nią ryby. Nawet Zakazany Las wyglądał mniej mrocznie niż zazwyczaj.
Carmen zerwała jedną, największą stokrotkę i ruszyła wzdłuż strumyka, razem z jego nurtem. Po chwili doszła do śmiesznego drzewa z opuszczoną nisko gałęzią, na którą ochoczo usiadła. Już nie gołe gałęzie, a ubrane w drobne zielone listki i różowe pąki, wesoło szemrały pod wpływem lekkiego wiosennego wiatru. Z Lasu naprzeciwko zahuczała sowa, która po chwili wyleciała i z bardzo dużą szybkością przefrunęła nad głową dziewczyny, poleciała do wieży zamku. Jak na sowę było już późno. Dzisiaj śniadanie zostało przesunięte półtora godziny później, żeby uczniowie zdążyli się spakować przez wyjazdem. Ale Connery nie zawracała sobie głowy tym nieprzeciętnym zjawiskiem. Przed przyjazdem tutaj nigdy wcześniej nie widziała sowy, a i jej widok jakoś zbytnio jej nie ekscytował. Machając leniwie nogami siedziała oparta o pień drzewa i kołysała się w rytm ruchów jego gałęzi, nasłuchując odgłosów natury, która budziła się po długim i relaksującym śnie.
Nastolatka zamknęła oczy i wdychała tutejsze zapachy. Kieł szczekał coraz głośniej i coraz częściej. Hagrid wyśpiewywał coraz to dziwniejsze piosenki, a garnki tłukły się jeszcze głośniej. Odgłosy z zamku, które nie miały prawa być tutaj zauważalne powoli dochodziły do uszu Carmen. Były słyszalne, ale trzeba było wytężyć słuch. Z Lasu ponownie zahuczała sowa, ale po otwarciu oczu Carmen nie zauważyła żadnego futrzaka. Poszycie Lasu wyginało się coraz bardziej, a dźwięki zza drzew docierały do dziewczyny coraz bardziej. Były już tak wyraźne, że żadne inne dźwięki, w które wcześniej wsłuchiwała się dziewczyna, nie były dla niej słyszalne. Leciutki szmer wiatru przybrał nieco na sile i zwiększał stale swoją prędkość. Pchał siedzącą nastolatkę do przody wraz z jej rozwianymi włosami, które teraz oplatały twarz dziewczyny. Niezapięty płaszcz, który na sobie miała, również poddał się wiatru, łopocząc pod jego siłą. Silny i nagły podmuch wiatru, który zepchnął dziewczynę z gałęzi, i ta musiała z niej zeskoczyć, zerwał z drzew nowo narodzone liście i płatki kwiatków. Cała chmara tych zdobyczy razem z wiatrem pędziła prosto na dziewczynę, która w ostatniej chwili odwróciła się do tego plecami, w które za moment to wszystko uderzyło. Zdążyła krzyknąć ze strachu pod naporem siły tego wiatru, w którym dało się usłyszeć czyiś niski, męski głos z dość dużą chrypą i dawką wrogości i gniewu.
-Krew płynąca w twoich żyłach jest twoim drogowskazem. Podążaj za nim i dojdź do władzy lub zejdź jak tchórz w bok i zgiń !
Wiatr przybrał na sile, a dziwny głos, który słyszała Carmen zaczął się głośno śmiać, jak szaleniec. Siła wiatru była tak silna, że Connery traciła władzę nad swoim ciałem, a coraz głośniejszy śmiech obcego głosu powodował ból w jej uszach.
-Podążaj za nim lub zgiń !
Powtórzył i jeszcze silniejszy podmuch wiatru wymieszanego z liśćmi, popchnął dziewczynę parę kroków do przodu prosto w powstałą przed chwilą głęboką otchłań wypełnioną czarnym płynem z zaburzoną od wiatru taflą.
-Nie !
Krzyknęła i nagły huk zbudził roztrzęsioną Carmen. Zlana zimnym potem usiadła na chłodnym łóżku i zaczęła się nerwowo rozglądać na boki.
-To tylko sen. To tylko sen.
Powtarzała jak mantrę i zeskoczyła z łóżka zamknąć okno, które wpuściło do sypialni zimny wiatr. Nogi miała jak z waty, ale udało jej się dojść do okna i je szczelnie zamknąć. Na zewnątrz wiał silny wiatr i zaczął kropić deszcz. Wiosna wcale się nie zbliżyła do Hogwartu, nie było słychać poszczekiwania Kła i śpiewu Hagrida. Uczniowie nie schodzili na śniadanie, bo już ich tutaj nie było. Wczoraj wrócili do domów na przerwę świąteczną. Jedyną rzeczą, która by się zgadzała ze snu był silny wiatr … i ten głos, tak realistyczny.
Carmen potarła twarz, którą schowała w dłoniach i oparła łokcie na parapet. Była tutaj już ponad trzy tygodnie, a jej wiedza wcale się nie powiększyła. Wręcz przeciwnie. Poraził ją piorun, który spalił ogromnych gabarytów drzewo, o które dbała teraz jakaś nauczycielka ze szkoły. A jej praca była mozolna i na rezultaty trzeba było czekać długie miesiące, chociaż i nawet nie wiadomo czy uda jej się wyleczyć drzewo i przywrócić je do poprzedniego stanu. Dziewczyna stała w miejscu. Każdy dzień w jej własnym piekielnym więzieniu nie przynosił postępów, nawet miała wrażenie, że się cofa. Nie miała możliwości ucieczki, ale i nie miała gdzie się udać. Elin. Tylko ona mogłaby jej pomóc, ale Carmen nie wiedziała czy ciotka zechce jej znowu pomóc, czy ona nadal żyje. To i tak by pewnie nic nie dało. Rodzice dowiedzieli by się gdzie jest ich córka i przyszliby po nią. Ich widzieć nie chciała. Uraz jaki do nich doznała nie zmniejszył się jeszcze ani trochę. Kochała ich, ale to było silniejsze od niej. Ona chciała prawdy, a nie kolejnego kłamstwa, które przez ten czas jej rodzice mogli wymyślić i co pewnie już zrobili.
Connery błyskawicznie się wyprostowała. Potarła bolący kark. Odwróciła się. Jej pościel wyglądała jak po wybuchu bomby atomowej. Musiała nieźle się rzucać podczas snu, ale co się dziwić. Ten koszmar był tak rzeczywisty, tak namacalny, że aż miała wrażenie, że to się działo naprawdę. Pościeliła szybko łóżko i poszła wziąć kojącą kąpiel z dużą ilością piany i bąbelków. Tak mogła się rozluźnić i uspokoić ten wstrętny głos w głowie. „Krew płynąca w twoich żyłach jest twoim drogowskazem. Podążaj za nim i dojdź do władzy lub zejdź jak tchórz w bok i zgiń !” O co chodzi ?
* * *
Draco wymamrotał zakręcie i otworzył drzwi. Te zaskrzypiały. Nie był to przyjemny dźwięk, ale na inny nie mógł liczyć. Dom pokrył się kurzem, kilkucentymetrowym, gdyż Malfoyowie nie mieli już swojego domowego Skrzata. Czynności takie jak sprzątanie, gotowanie i pranie musiały być wykonywane przez czarodziei, którzy mieszkali tutaj przed Bitwą i pełnili rolę niewolników. Każdy ich błąd był wyłapywany, a wtedy trzeba było się modlić do Salazara o to, alby Lucjusz Malfoy miał lepszy dzień i humor. Gdyby tak nie było, śmierć gościła w ich domu i zostawała na kolacje. Dracon nie chciał o tym myśleć. Wszedł głębiej, widząc powywracane meble, które po rewizji Ministerstwa nadal nie znalazły swojego wcześniejszego miejsca. Szkło, połamane ramy spalonych obrazów, rozbite kryształki żyrandola, wypalona podłoga, wybrudzone ściany i krew na posadce były widokiem jaki młody Malfoy musiał zobaczyć po wejściu do salonu. Draco nie mógł uwierzyć w to co widział. Był tutaj pierwszy raz odkąd Ministerstwo przybyło tutaj zupełnie niespodziewanie po zagładzie Voldemorta, ścigając jego, żyjących jeszcze, popleczników. Jego rodzice w amoku zabierali najpotrzebniejsze rzeczy, krzycząc cały czas na swojego syna, żeby nie stał tak bezczynnie i wziął się za robotę. Ale on nie mógł. Miał tak wyprany mózg, że gdy chwilę później na korytarz wpadli aurorzy wyrzucił trzymaną w dłoni różdżkę i z natłoku emocji po jego bladej twarzy popłynęły łzy. Pamiętał jeszcze swoje słowa wypowiadane w strachu.
-Nie zabijajcie mnie, proszę.
Padł na kolana i zupełnie bezbronny błagał ich o litość. Towarzyszący aurorom dementorzy szybko osaczyły go, wysysając z niego okruchy szczęścia. Jego męki nie trwały by długo, bo był tak słaby, że nie miał nawet siły pomyśleć o tym, żeby im się sprzeciwić. Ktoś rzucił jakieś zaklęcie i dementorzy szybko uciekli na wyższe piętra domu, a Draco opadł bezwładnie na podłogę. Zjawy szybko odnalazły jego rodziców, którzy w przeciwieństwo do ich syna stanęli do walki. Zielone łuny światła błyskały po całym domu, kiedy Narcyza i Lucjusz walczyli o życie, a Draco leżał na zimnej posadce i płakał błagając o życie. Dementorzy wraz z aurorami zdołali otumanić jego rodziców i wraz z nimi został teleportowany do Azkabanu. Miejsca do którego za wszelką cenę nie chciałby wrócić. Do tej pory wzrok jego ojca śnił mu się po nocach w najgorszych koszmarach. Gdyby tylko Lucjusz był w stanie zabiłby swojego rodzonego syna na miejscu.
Te żywe wspomnienia najgorszego momentu jego życia zawładnęły umysłem i sercem chłopaka. Czując wzbierające łzy bólu odwrócił wzrok. Musiał tu posprzątać. Musiał to zrobić, żeby jakoś funkcjonować. Zbierając resztki siły w sobie, za pomocą magii udało mu się ogarnąć nieco pomieszczenie, w którym działo się tyle zła. Wyposażenie znacznie się skurczyło, ale zostało mało rzeczy, które miały wartości użytkowe. Pomalowane ściany zakryły ślady krwi tak samo jak wypolerowana i umyta podłoga. Na miejsce wypalenia blondyn posłał dywan, który wszystko zakrył. Na jeden wieczór to znacznie za dużo. Z resztą domu upora się kiedy indziej. W barku odnalazł otwarta butelkę Ognistej, z której pociągnął zdrowego łyka i opadł wycieńczony psychicznie na kanapę. Zbyt wiele działo się w jego głowie. Był za młody na takie cierpienia. Chciał żyć tak jak powinien żyć. Żałował swojego życia, swojej przeszłości, a mimo tego wpojone w niego przez rodziców wartości i poglądy nadal były w nim głęboko zakorzenione. Czasami tego żałował, ale to uczucie szybko znikało, bo tylko te wpojone wartości nadawały mu chęci do życia, którego tak często chciał się pozbawić. Bitwa zmieniła każdego, może na niego wpłynęła najbardziej ?
* * *
W zamku panował nieprzyjemny chłód, jakby mury starego budynku wyczuły, że tylko garstka jego mieszkańców została, a reszta w radości wróciła do ciepłych domów na święta. Connery naciągnęła na knykcie rękawy swojego błękitnego swetra, który kolorem był zbliżony do koloru nieba z jej dziwnego snu. Niestety silny wiatr nie osłabł, a jedynie przybrał na sile i idąc pustym korytarzem Carmen słyszała nieprzyjemne odgłosy jakie wydawał po zderzeniu ze ścianami. Dziewczyna poprawiła leniwy kosmyk włosów, który wymknął jej się z koku i założyła go za ucho. Cały ranek zastanawiała się nad swoim snem, próbowała rozgryźć jego sens. Nawet zastanawiała się nad tym, aby opowiedzieć go McGonagall, ale ostatecznie doszła do wniosku, że dyrektor nie jest godną zaufania osobą, a sen po prostu jej się przyśnił i nie miał głębszego znaczenia. Mimo nieprzyjemnych odgłosów wiatru na zewnątrz i pustki na korytarzach, której towarzyszyła grobowa cisza, Carmen śmiało kroczyła przed siebie. Miała teraz okazję poznać mury tego zamku. Wiedziała, że nigdzie nie spotka żadnego z ucznia, bo żadnego tutaj nie było. Wszyscy jak jeden mąż wrócili do swoich domów, do swoich rodzin. Nawet niektórzy z nauczycieli postanowili odwiedzić swoją rodzinę co jeszcze bardziej zmniejszyło liczbę osób w zamku.
Większość sal na wyższych piętrach były zamknięte, a te które były otwarte okazywały się schowkami na miotły lub niezbyt ciekawymi pomieszczeniami. Zamek był duży, więc Carmen podzieliła go sobie na sektory, bo i tak nie udało by się jej zwiedzić całej budowli w jeden dzień. Znudzona i nieco zawiedziona, że nie zobaczyła zbyt wiele tego dnia, zeszła na parter. Zastanawiała się czy Wielka Sala będzie otwarta. Chciała się jej przyjrzeć. Mimo że była w niej kilkakrotnie nigdy nie miała okazji jej obejrzeć, więc liczyła, że ten dzień zwiedzenia zakończy się czymś pozytywnym, a nie kolejną salką z kurzem i pajęczynami. Jej kroki po marmurowej podłodze były bardzo głośne, ale to zapewne przez to, że były to jedyne kroki na korytarzu. Nie śpieszyła się nigdzie. Pochłaniała widoki jakie mijała, chciała zapamiętać każdy detal, każdy urywek i każdą mijaną rzecz. Nie miała domu, już nie, ale starała się sobie wmówić, że to jest jej nowy dom. Hogwart to jej miejsce, z tym że w żaden sposób nie czuła się z nim związana. Starała się to zmienić przez właśnie takie wędrówki, podczas których zjadała wzrokiem dosłownie każdą napotkaną rzecz. Nie przynosiło to żadnych rezultatów. Powoli zaczynała się denerwować. Wiedziała, że nie może wrócić do rodziców, bo i też nie chciała. Do Elin o pomoc nie mogła się zwrócić, zbyt duże ryzyko, że odnajdą ją jej rodzice. A Hogwart, do którego tak zawzięcie chciała się dostać, okazał się jej więzieniem i to na dodatek niebezpiecznym. Nie czuła nigdzie żadnej więzi. Nie miała domu, do którego może wrócić w każdej chwili. Nie miała zbyt dużo środków do życia. Nie miała wiedzy, która pozwoliłaby jej uciec. Nie miała okazji, żeby opuścić zamek raz na zawsze. Nie miała pomysłu co dalej. I co najważniejsze, nie miała żadnej wizji swojego dalszego życia. Nie widziała zupełnie nic, gdy myślała o swojej przyszłości. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ale nie było nic co mogłaby zrobić, by to zmienić. Jej życie obróciło się o 180 stopni i kręciło się jak w karuzeli, której nie da się zatrzymać, ani z niej wyskoczyć.
Wielka Sala o dziwo była otwarta, więc dziewczyna ostrożnie weszła do środka, jakby się spodziewała kogoś w niej zastać, ale myliła się. Od rana nie spotkała żadnego żywego ducha w tym zamku co ją w tej chwili zaczęło niepokoić. Przywitały ją puste cztery stoły uczniowskie, w których już parę razy miała okazję zobaczyć rozmawiających uczniów, oczekujących na posiłek. Stół nauczycielski stał na podwyższeniu, chyba po to, aby nauczyciele mieli lepszy punkt odniesienia i obserwacji uczniów. Dodatkowo przed stołem doświadczonych czarodziei i jeszcze dalej od stołów uczniów stała duża mównica bogato zdobiona. Jej tu jeszcze Carmen nigdy nie widziała. Wiatr wiał tak szalenie, że w olbrzymie okna zaczęły głośno uderzać odłamki gałązek. To niezbyt spodobało się dziewczynie, więc ta skierowała swoje kroki w stronę przeciwną, byle jak najdalej od okien i usiadła w najdalej oddalonym stole od okien. Spoczęła bliżej drzwi niż ścianie równoległej im. Położyła ręce na stole i zaczęła obserwować wystrój Sali, w której uczniowie i nauczyciele spotykali się trzy razy dziennie, a ona po raz pierwszy mogła ją podziwiać w pełnej okazałości. Po krótkiej chwili od pojawienia się w pomieszczeniu dziewczyny do Sali wszedł ktoś jeszcze. Carmen poznała nauczycielkę po jej zgniłozielonej szacie, którą zamiatała podłogę i jej wyprostowanej postaci z której biła wyniosłość.
-Carmen. - kobieta zauważyła ją szybciej niż oczekiwała brunetka. - Wcale mnie nie dziwi, że zajęłaś miejsce właśnie przy tym stole. - uśmiechnęła się i przystanęła.
-Czy to ma jakieś znaczenie przy którym stole usiądę ? - zapytała Carmen.
-Owszem. Uczniowie w Hogwarcie pierwszego dnia przechodzą przez pewien rodzaj ceremonii, podczas której dowiadują się do jakiego domu trafią. Są cztery domy: Gryffindor, Hufflepuff, Ravenclaw i Slytherin. Każdy z nich odznacza się innymi zdolnościami i trafiają do nich odpowiedni czarodzieje z podobnymi cechami. Są cztery domy i cztery stoły w Wielkiej Sali, do których zasiada wspólnie każdy z domów. Tak samo jest z dorminoriami. Uczniowie mieszkają w tych, do których należą. Proste. A ty, Carmen, usiadłaś przy stole Slytherinu, co mnie nie dziwi.
-W pierwszym odruchu chciałam zając miejsce po przeciwnej stronie Sali, tam pod oknami, ale te niepokojące odgłosy wiatru z zewnątrz mnie zniechęciły, więc usiadłam jak najdalej od nich.
Carmen nie wiedziała dlaczego mówi to wszystko McGonagall i dlaczego ta opowiada jej o „czterech domach”. Jakoś nigdy wcześniej nie była skora rozmawiać z brunetką o Hogwarcie.
-Chciałaś zasiąść przy stole Gryffindoru. - dyrektor zaczęła się perliście śmiać. - To ci dopiero niespodzianka. Ciekawa jestem gdzie przydzieliłaby cię Tiara Przydziału. - kobieta ponownie ruszyła przed siebie, a Carmen zignorowała chęć dowiedzenia się co to jest Tiara Przydziału na rzecz innej sprawy.
-Czy to ma znaczenie gdzie usiadłam ? Co to ma do rzeczy ? - zapytała poddenerwowana nastolatka.
-Oczywiście, że to nie ma znaczenia, kochanie, ale sytuacja jest swego rodzaju zabawna. Usiadłaś tam gdzie według ciebie jest bezpieczniej, bo tam gdzie chciałaś usiąść istniało niebezpieczeństwo. Pewnie nieświadome i nie szkodliwe, ale jednak czułaś niechęć by tam spocząć.
-To niedorzeczne.
Rzuciła Carmen sądząc, że McGonagall nie usłyszy i spojrzała w stół pod oknami, natomiast Minerva przerwała swoje czynności, które wykonywała i z uśmiechem na twarzy spojrzała na nieświadomą tego nastolatkę. I po chwili rozpoczęła swój dalszy monolog.
-Każdy z domów odznacza się odpowiednimi cechami jak już wspominałam. Hufflepuff na przykład – pokazała na stół przed tym, do którego chciała usiąść dziewczyna – posiada w swoich szeregach czarodziei prawych, wiernych i sprawiedliwych. Strzeże ich borsuk, a ich kolorami są żółty i czarny. Może zauważyłaś, że szaty uczniów różnią się właśnie tymi drobnymi detalami, przez co wiadomo kto pochodzi z jakiego domu. - kobieta uśmiechała się do Connery serdecznie. - Revenclaw. Kolor niebieski i srebrny, a symbolem jest orzeł. Do tego domu trafiają nadzwyczaj mądrzy czarodzieje, którzy wyróżniają się dużym poziomem wiedzy, z której potrafią korzystać i przyswajać. - tu wskazała stół przed stołem przy którym siedziała Carmen.
Dyrektor zamyśliła się i z tęsknotą w oczach wpatrywała się z owy stół, jakby miała z nim wspaniałe wspomnienia, do których nie powinna się przyznawać, a przeżywać je jedynie w samotności. Carmen nie chciała jej przeszkadzać, więc czekała, aż kobieta wróci ze świata przeszłości i zacznie kontynuować, ale tak się nie wydarzyło. Connery zauważyła, że mównica zniknęła, a Minerva zaczęła kierować kroki ku wyjściu.
-Pani McGonagall ! - zawołała Carmen, gdy kobieta była w połowie drogi do wyjścia. - A co z dwoma kolejnymi domami ?
-Oh. No tak. Wybacz mi to roztargnienie. - uśmiechnęła się tak szczerze do dziewczyna, że ta aż spuściła wzrok. - Stół do którego chciałaś usiąść i jak już za pewnie wiesz, należy do Gryffindoru. Lew to ich motyw przewodni, a dopełnia tego kolor złoty i czerwony. Czarodzieje z tego domu wyróżniają się ogromną odwagą i męstwem. - mówiąc to cały czas patrzyła w stół pod ścianą z oknami, zapominając zupełnie o swojej słuchaczce, a gdy sobie o niej przypomniała odwróciła się tak szybko, że Carmen aż podskoczyła na ławie, teraz mówiąc Minerva patrzyła prosto w oczy Connery, a ta dzielnie wytrzymywała to spojrzenie. - Slytherin, do którego usiadłaś, wije się jak zielony wąż do srebrnego kielicha pełnego sprytu i przebiegłości. Tacy właśnie są Ślizgoni moja droga.
Kobiety patrzyły jeszcze chwilkę na siebie nie odwracając wzroku. Dyrektor jakby szukała odpowiedzi w czekoladowych oczach Connery czy ta zrozumiała co kobieta jej przekazała. A Carmen powoli przyswajała sobie nową wiedzę przypominając sobie, że już kiedyś czytała coś podobnego. Kontakt wzrokowy urwała Minerva, która bez słowa ruszyła pewnym krokiem do wyjścia. Connery była pewna, że ta zaraz zniknie za drzwiami. Wiedziała, że nie zdąży jej zawołać i zadać jeszcze jednego pytania, które jej się nasunęło, słuchając kobiety, ale ta jakby usłyszała to niewypowiedziane pytanie i zatrzymała się w progu, rzucając:
-Dopełniając moją wypowiedź powinnam dodać jeszcze, że w krwi Gryffinodru i Slytherinu płynie wieczna chęć rywalizacji między sobą. Te domu walczą przeciwko sobie nadzwyczaj mocno, wynika to z tego, że kontrastują ze sobą.
Po tym kobieta uśmiechnęła się ciepło i wyszła zostawiając w osłupieniu nastolatkę z mętlikiem w głowie. Wiedziała, że McGonagall nie mówi jej tego wszystkiego bez znaczenia. Jej słowa miały znaczenie, ale Carmen go nie znała. Miała teraz kolejny powód do zastanawiania się, a jej dziwny sen poszedł w zapomnienie już zupełnie. Teraz nastolatka musiała poznać sens wypowiedzi McGonagall. Carmen jak w transie podniosła się i udała się na drugi koniec sali, do stołu, do którego miała zamiar usiąść zaraz po wejściu do Wielkiej Sali. Stół i ławy nie różniły się zupełnie niczym, teraz po prostu zmieniła się sceneria przed nią, bo nie widziała okien i szalejącego za nimi wiatru, a ścianę z dużymi obrazami w bogato zdobionych ramach oraz piękne świeczniki wmontowane w ścianę, z których biło światło świec. Nie poczuła się zupełnie inaczej, zmieniając miejsce swojego położenia, ale nawet nie przyszło jej na myśl, żeby usiąść choć na chwilkę jeszcze przy dwóch pozostałych stołach. Po dłuższej chwili po prostu wyszła z Sali i skierowała się w zadumie do swojego dormitorium, w którym po chwili zjadła obiad.
* * *
-Proszę.
Carmen dziwiła jej determinacja i zawziętość, która pojawiła się znikąd, tak samo jak jej pomysł, do którego zrealizowania dążyła.
-Ale co ci to da dziecko ?
Minerva zrobiła kwaśną minę, chcąc jak najszybciej pozbyć się tego rzepa, z którym musiała żyć od trzech dni. Gdyby zgodziła się wydać dziewczynie to pozwolenie już pierwszego dnia miała by spokój, ale jej upartość na to nie pozwalała.
-Da mi to, to że nie będę się nudziła, a może odnajdę coś ciekawego, bo skoro Pani nie chce mi wyjawić całej prawdy to muszę sobie jakoś radzić.
McGonagall patrzyła na nią z jadem w oczach, że też wcześniej nie przejrzała tej dziewuchy, przecież to było oczywiste. Kobieta głośno wypuściła powietrze i po chwili wahania wyjęła rulonik pergaminu i gęsie pióro, które po chwili zaczęło samo się poruszać w powietrzu, zapisując coś na papierze.
-I tak niczego tam nie znajdziesz.
Rzuciła na odchodne, machnęła ręką, a świstek papieru podleciał do Carmen, która z trudem go złapała. Nie zdążyła podziękować dyrektor za pozwolenie, bo ta była już na końcu korytarza. Connery spojrzała na pożółkły kawałek pergaminu. Zdobyła go. Ma podpis McGonagall.
* * *
Chłopak potarł ostatni raz zmęczoną twarz i odgarnął na bok kołdrę po czym postawił swoje bose stopy na zimną posadzkę. W samych spodniach od piżamy podszedł do okna, ignorując chłód jaki panował w sypialni. Był środek nocy, na podwórzu panował spokój, nikt się nie kręcił po okolicy, ale to akurat była zasługa zaklęcia maskującego i licznych zabezpieczeń, które od dawien dawna ochraniały posiadłość rodu Malfoyów. Wszechogarniająca czerń nocy i odgłosy hulającego na zewnątrz wiatru spowodowały na ciele blondyna gęsią skórkę. Draco wrócił do łóżka po różdżkę, którą zostawił na szafce nocnej przed zaśnięciem i rozpalił ogień w kominku. Przywołał do siebie butelkę Ognistej i szklankę, z której i tak nie skorzystał. Za pomocą różdżki przeniósł swój fotel i stolik przed kominek, a z łazienki przywołał szlafrok, którym się opatulił i zasiadł z butelką alkoholu przed ciepłymi płomieniami.
Nawet nie wiedział kiedy minęły mu święta, których zresztą nie obchodził, ale czas powrotu do zamku zbliżał się nieubłaganie i o tym Ślizgon doskonale wiedział. Może tam nareszcie się wyśpi, bo gdy siedział w Hogwarcie to jego koszmary nie były tak intensywne i częste jak teraz, gdy był z powrotem w domu.
Za każdym razem, gdy budził się w środku nocy zlany zimnym potem śnił o swoim ojcu. Czasem o matce, ale głównie sny z Lucjuszem powodowały trud, a raczej pewność, że już tej nocy chłopak nie pośpi. Podświadomie czuł, że nic mu nie grozi z ciężkiej ręki ojca, bo ten najprawdopodobniej już nie żył, a jednak strach go paraliżował. Z pogłosek słyszał, że ewentualna rodzina skazanych do Azkabanu po bitwie dostawała listy informujące o śmierci skazańca, a takowego Dracon nigdy nie dostał. Albo Ministerstwo chciało zataić przed nim te informacje albo koszmary blondyna miały się urzeczywistnić, czego bardzo nie chciał.
Wraz z zakończeniem bitwy Draco stracił całą rodzinę jak i część pewności siebie, ale dostał drugą szansę. Czasami miał ochotę dokończyć to co zaczął Voldemort, czasami chciał ukarać świat za zabranie mu jego nieokrzesanej rodziny, ale innej nie miał. Czuł się czasami niesprawiedliwie, uważał bowiem, że on powinien być w Azkabanie razem z innymi poplecznikami Voldemorta, a nie dostawać drugą szansę i żyć jakby nic się nie wydarzyło, jakby życie trwało dalej.
Dracon cisnął do połowy opróżnioną butelkę w kominek, a płomień natychmiast powiększył się kilkukrotnie, a temperatura na chwilę podskoczyła tak, że chłopakowi zrobiło się nagle bardzo gorąco. Nic z tego nie rozumiał, a postać McGonagall go denerwowała. Ilekroć pytał ją o to dlaczego Ministerstwo dało mu tą drugą szansę na życie, zbywała go byle głupotą, a ten po prostu jej ulegał. Raz pojawił się w gmachu Ministerstwa, które zostało starannie odbudowane po wszystkich wydarzeniach, które również miały tam miejsce, ale ten jeden raz mu wystarczył.
Szedł z wysoko podniesioną głową, starając się wszystkim pokazać, że niepokój, który gości w jego sercu znajduje się tylko i wyłącznie tam. Czarodzieje zatrzymywali się na jego widok, niektórzy sięgali palcami pod materiał szaty, z pewnością nie po zegarki, słyszał szepty za sobą. Jedna z pracownic nawet krzyknęła przerażona i zemdlała, a po tym wydarzeniu ludzie posyłali mu wrogie spojrzenia. Pojawił się tam, a dowiedział się tyle samo co od McGonagall. Ta raz mu powiedziała, że wszyscy uznali, że Voldemort rzucił na niego jakieś zaklęcie, a ten był mu posłuszny, więc działał pod przymusem. Wraz ze śmiercią Lorda, jego zdolności myślenia wróciły i skazanie go nie było by słuszne. Przez dłuższy czas Draco był w stu procentach pewny tej teorii, ale z czasem jego podejrzliwość zaczęła rozpatrywać to i na nowo zaczął szukać prawdziwej odpowiedzi na to dlaczego nie został skazany.
Gubił się w tym wszystkim i wiedział, że długo tak nie da rady. Musiał odciąć się od przeszłości i zacząć nowe życie lub nadal zamartwiać się i denerwować. Cały czas walczył ze sobą i nie miał już dłużej na to siły. Musiał odnaleźć sposób na siebie i wiedział, że po szkole i po opuszczeniu tego ponurego domu odnajdzie to czego szuka w Rumunii. To go utrzymywało przy utrzymaniu pozorów jakie do tej pory sprawiał.
Do pokoju zaczęło wpadać słabe światło poranka, więc Draco poszedł do łazienki, rozpoczynając tym samym kolejny dzień w twierdzy wspomnień i tortur.
* * *
Zegarek wskazywał godzinę 8, a widok pakującego swój kufer Dracona nikogo nie zdziwił. Chłopak przetrwał kolejną niespokojną noc zakłóconą koszmarami, które dzisiaj były wyjątkowo realne i silne. Od tych poprzednich różniły się tym, że tym razem Malfoy Junior nie obudził się z krzykiem czy gwałtownie się wyprostował na łóżku lub zaczął gwałtownie nabierać powietrza. Teraz było zupełnie inaczej. Po prostu podniósł powieki, z których wypłynęły łzy. Jego serce nie biło szybciej, a oddech był spokojny. Czuł się jak w transie jakby nie należał do swojego ciała, jakby ktoś wpakował go do innego. Zamknął ponownie oczy, nie bojąc się powracających obrazów z koszmaru. Nie bał się tego. Wyzbył się już chyba tego typu uczuć, a przecież spędził tutaj tylko parę dni świątecznej przerwy.
Rano Ślizgon zachowywał się pedantycznie. Ser na toście nie mógł wystawać poza rogi, kawa musiała być nalana w filiżance po brzegi, gazeta ułożona dokładnie w rogu stołu. Gołe ściany i puste pomieszczenia nie przeszkadzały w niczym Draconowi, cieszył się, że już za niedługo pozbędzie się tej fortecy, a dodatkowo dostanie nagły przypływ tak dużej gotówki. Za te pieniądze będzie mógł sobie wykupić całą wioskę w Rumunii, a przecież w skarbcu ma jeszcze góry złota. Na lato po zakończeniu szkoły będzie miał już dom w Rumuni, do którego pojedzie zaraz po otrzymaniu świadectwa i zacznie żyć życiem jakim chce.
Draco podniósł niemal mechanicznie głowę znad trzymanej gazety na okno, do którego próbowała się dostać sowa. Chwycił różdżkę i otworzył okno, a sowa wleciała pośpiesznie, rzucając na stół list i szybko zniknęła. Malfoy zamknął okno i podniósł list zaciekawiony od kogo przyszedł. Nie spodziewał się, że kolejne minuty spędzi wpatrując się w idealnie równe literki układające się w wyraz „Azkaban”.
Drżącymi dłońmi Dracon otworzył kopertę, niszcząc w ten sposób czerwony stempel więzienia. Nim wyjął list z wnętrza koperty wziął parę głębokich oddechów i już zupełnie nieruchomymi dłońmi wyjął starannie złożoną kartkę papieru. Nie był to długi w słowa list, ale sama treść nie przypadła Draconowi do gustu. Po pierwszym przeczytaniu odłożył list i kopertę na stolik. Mimo tego, że przeczytał list raz, pamiętał jego treść na pamięć. Spokojną dłonią sięgnął po filiżankę kawy i wypróżnił ją za jednym razem. Gdy wypił napój spojrzał na filiżankę z lekkiej, chińskiej porcelany. Była tak krucha i piękna. Po chwili jej kawałki leżały pod ścianą naprzeciwko. Rozbita w pył czekała na posprzątanie, ale nikt nigdy jej nie pozbierał. Nieruszony tost nadal leżał na talerzyku, a gazeta spoczywała na stoliku. Dracon wstał i zabrał ze sobą list, kopertę i różdżkę. Ruszył do swojej sypialni, gdzie po zamknięciu drzwi oparł się o nie plecami i powoli zjechał w dół z twarzą schowaną w dłoniach, w których nadal spoczywał list.
↓ ↓ ↓
Hej :)
W tym rozdziale starałam się nieco przybliżyć i rozwinąć wątek Dracona. Mam nadzieję, że mi się udało ;)
Oczywiście ostatnio zapomniałam wspomnieć, że jesteśmy już w połowie opowiadania, więc teraz informuję Was, że połowa już minęła :P
Jak mija Wam piątego trzynastego ? Wydarzyło się coś pechowego ? U mnie nie ;)
Do napisania za tydzień :D
http://stories-with-a-pinch-of-magic.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńTo mój pierwszy blog hp i chcę się dowiedzieć czy robię to dobrze XD Jak znajdziecie chwilę to zapraszam, a jak polecicie mi swój blog to chętnie przeczytam i powiem co o nim myślę ^^
Czekam na was z niecierpliwością ;p