piątek, 23 października 2015

Rozdział 7.

Przeszywający lewe ramię ból był nie do wytrzymania ledwo dawała sobie z nim radę. Po chwili doznała kolejnej fali potężnego bólu, który zawładnął jej ciałem i przejął kontrolę. Smagał nią jak szmacianą lalką niezdolną do samodzielnej sprawności fizycznej. To właśnie ten ból zwalił Carmen z nóg. Dziewczyna straciła zupełnie świadomość tego co się z nią dzieję. Wiedziała, że żyje, ale nie mogła nic zupełnie zrobić. Jakby jej dusza opuściła ciało i obserwowała wszystko z góry. Brunetka właśnie tak się czuła i ciężko znosiła swoje nowe wcielenie. Nie odczuwała bólu, mimo że jej powykrzywiane na każdą stronę ciało wskazywała na coś zupełnie innego. Była jedynie zdana patrzeć na siebie i podążać za sobą, gdyż nie mogła uciec. Nie potrafiła postawić się i powiedzieć głośno „NIE!”. Była kawałkiem wstążki powieszonej na słupku w wietrzny dzień. Czuła się jak lekarz, który obserwuje pacjenta – zastanawia się co mu dolega, jak mu pomóc i jak przywrócić go do poprzedniego stanu. Najlepiej jak najszybciej, a jednocześnie ma związane ręce, bo nie ma jeszcze żadnych wyników badań. Wiedziała, że tam w dole leży jej bezwładne ciało, a ona nic nie może poradzić. Może jedynie egzystować. Zaczęła się zastanawiać czy tak się właśnie umiera i czy już na zawsze pozostanie obserwatorem swojego ciała. Czy jej dusza dozna wiecznego spokoju, czy wręcz przeciwnie, będzie przykuta cały czas do swojej fizycznej jednostki. A co stanie się, gdy jej serce przestanie bić ? Czy wtedy również będzie widziała swój pogrzeb ? Zakopią jej ciało w trumnie dwa metry pod ziemią łącznie z jej duszą, która nie może uciec ? Carmen nie chciała poznać odpowiedzi na to pytanie. Chciała się bać, ale nawet tego nie mogła robić. Cała sytuacja była frustrująca.

Dziewczyna widziała próby kobiet przywrócenia jej do życia. Ich zmęczone i wystraszone miny, które nie traciły swojej chęci pomocy nastolatce za to była im niezmiernie wdzięczna. Słyszała każde słowo wypowiadane przez nie, ale nie mogła sama się odezwać. Dziwnie było patrzeć jak ktoś cię dotyka, a ty tego nie czujesz. Brunetka popadała w szaleństwo z każdą godziną, gdy jak zjawa wisiała nad swoim ciałem. Minął dzień, minęła noc. Jej nadzieja, że powróci do swojego ciała zmalała do zera i, mimo że chciała płakać i walić głową w ścianę nie mogła tego zrobić. Nie czuła zmęczenia, nie czuła zupełnie nic. Była martwa lub wpół martwa i widziała swoje jeszcze żyjące ciało na łóżku. Sytuacja stała się dla niej chora i niezrozumiała. Na oddział weszła McGonagall, gdy dziewczyna, a raczej zjawa, zobaczyła kroczącą w kierunku łóżka kobietę nadzieja powróciła. Wzrok Carmen powoli tracił na ostrości, dźwięki cichły, a ona wpadała w nicość. Nigdy nie nazwałaby tego uczucia za przyjemne. Miała ochotę zwymiotować, ale nie mogła.

Z tej nicości zaczął powstawać namacalny dowód jej istnienia. Błogość jaką doznawała wcześniej zajął ból tak okropny, że wycie to za mało, żeby o zagłuszyć. Wszystko zaczęło powracać, najpierw stopniowo, później z zawrotną prędkością, by na końcu stać się więźniem własnego ciała. Do dziewczyny zaczęły docierać jakieś dźwięki, na których starała się skupić, by zająć myśli czymś innym niż ból. Jakby zza ściany usłyszała rozmowę, która z chwili na chwilę stawała się coraz głośniejsza, aż osiągnęła apogeum, a bębenki w uszach leżącej i obolałej dziewczyny napierały na ścianki ucha jakby za sekundę miały wybuchnąć. Chciała krzyknąć, żeby przestali krzyczeć, ale mruknęła tylko coś niezrozumiałego pod nosem.

-Poppy !

Usłyszała zupełnie wyraźnie krzyk znanej osoby, rozpoznała w nim Minervę, ale nie wiedziała kim jest wspomniana przez nią osoba. Nie wiedziała gdzie jest, ani dlaczego nie może otworzyć oczu. Każda część ciała dawała o sobie znać, a najbardziej napięte przez paręnaście godzin pokiereszowane mięśnie.

-Carmen ! Dziecko jeżeli mnie słyszysz daj jakieś oznaki.

Dziewczyna usłyszała nowy głos, który mówił do niej przyjemnym i kojącym głosem. Nadzieja w sercu ponownie się zapaliła tym razem podpalając ogień tańczących wesoło płomieni.

-Różdżka.

Udało jej się wydobyć z ust wyraz, który nagle pojawił się jej na języku. Czuła przywiązanie do znalezionego przedmiotu, który uważała za przydatny w tym momencie i co najważniejsze pamiętała o niej. A jeżeli o niej pamiętała to pamiętała również o ciągu dalszych wydarzeń, których wolałaby nie pamiętać.

-Jaka różdżka ?

Ponownie do jej uszu doszedł miły i ciepły damski głos, ale nie była w stanie odpowiedzieć. Ból znowu nad nią zapanował i odpłynęła, ale nie obserwowała już siebie z góry. Widziała teraz przewijający się jak film ciąg wydarzeń z błoni, przeplatany złowrogą i mroczną ciemnością tak ciemną jakiej jeszcze w życiu nie widziała. Nie mogła nacisnąć pauzy. Nie mogła zadecydować o zakończeniu seansu, ani o poziomie głośności. Teraz cierpiała katusze w swoim ciele i zaczęła żałować, że nie może nad sobą zawisnąć. Wolałaby nie czuć nic, niż to co czuła w tamtym momencie.

Wiedziała, że musi znaleźć w sobie siłę i przezwyciężyć ból, ciemność i monotonność powtarzanego zbiegu wydarzeń. Nie wiedziała ile czasu jej to zajęło, ale gdy powoli podniosła obolałe i ciężkie powieki wokół niej panował półmrok. Ucieszyła się z tej zmiany scenerii. Nie ciemności, nie powtórka z rozrywki, tylko półmrok. Upragniony półmrok. Podniosła lekko głowę, żeby zobaczyć gdzie się znajduje, ale od razu tego pożałowała. Po kręgosłupie przepłynął  tak otępiający ból, że krzyk zastygł jej na ustach, a po chwili przerodził się w pełen nostalgii jęk. Ponownie leżała na wznak, a nad sobą miała biały sufi z jarzeniówkami, które teraz nie dawały żadnego światła, a mimo to je widziała.

Po przebudzeniu w zawrotnym tempie i z dokładnością co do milimetra przeżyła jeszcze raz całą scenę z błoni. Poczuła zapach trawy, jak i palonego ciała, ciężar różdżki w jej dłoni, oślepiający błysk błyskawicy. Wszystko z dokładnością do najmniejszego szczegółu. To było dziwne, ale i tak była zaskoczona tym, że przeżyła porażenie piorunem. I mimo ogromnego bólu, który jej towarzyszył była wdzięczna, że nadal samodzielnie oddychała i miała nareszcie świadomość tego co się dzieje. Czuła się już nieco silniejsza, więc nie odpłynęła po przebudzeniu.

-Carmen ?

Dziewczyna przechyliła ciężką głowę w kierunku głosu. Zmierzała ku niej kobieta w średnim wieku, miała na sobie długi do kostek szlafrok w kwiatki szczelnie otulający jej ciało. Na stopach miała czerwone bambosze z dużą filcowaną kulką na przodzie. Gdyby dziewczyna mogła to z pewnością zwijałaby się ze śmiechu na widok tej postaci. Przed sobą trzymała jakąś bardzo cienką latarkę, która dawała małą łunę światła w kształcie kuli. Dopiero, gdy kobieta była blisko Carmen rozpoznała trzymany przez nią przedmiot zupełnie nie zwracając uwagi na to, że jej właścicielka mówi do niej. Była tak zafascynowana przedmiotem w żylastej dłoni kobiety, że gdy owy przedmiot zgasł, a zapaliła się lampka nocna, doznała szoku.

-Różdżka. - powiedziała i zdziwiła się, że jej głos brzmi tak normalnie, tak głośno.
-Już drugi raz wymawiasz to słowo po przebudzeniu.
-Gdzie jest moja różdżka ?
-Twoja ? - zmieszała się. - N-nie wiem.

Pielęgniarka połknęła głośno ślinę, a jej twarz zbladła. Miała niespokojny wyraz twarzy, a w jej oczach chował się strach. Patrzyły tak na siebie chwilę, dopóki tej ciszy nie przerwała pacjentka.

-Jak długo tu leżę ?
-Ponad dobę. Jak się czujesz ?
-Tak jak wyglądam.

Dziewczyna widziała na swoim ciele mnóstwo bandaży i to ją przeraziło, bo spodziewała się, że to co jest pod nimi nie jest najładniejszym widokiem. Czuła się tak jak do tej pory. Obolała jak po paru dniowym maratonie i pokiereszowana jak po uderzeniu tafli szkła na jej głowę. Carmen marzyła tylko o tym, żeby ktoś przyniósł jej różdżkę. Była pewna, że ta jej pomoże tak samo jak wcześniej. Czuła do niej ogromne przywiązanie. Gdyby nie różdżka piorun uderzyłby w nią wcześniej, a tak udało jej się go skierować na drzewo, które w chwilę zajęło się ogniem. Nie wiedziała dlaczego akurat ta różdżka i dlaczego ją znalazła, ale gdy tylko ją złapała i poczuła to bijące od niej ciepło zrozumiała, że to JEJ różdżka. A jej przypuszczenia, że być może nie odziedziczyła po rodzicach magii, uciekły jak chochliki. Była pewna, że należy do tego samego świata co uczniowie i nauczyciele w tej szkole. Ona musiała tu należeć.

-Pani Pomfey ! Przyszłam najszybciej jak mogłam. Co się dzieję ?

Do pomieszczenia weszła, jak zwykle swoim szybkim tempem, dyrektor McGonagall. Ta miała na sobie tak samo długi szlafrok jak jej koleżanka z tym, że w kolorze bordowym, a na stopach miała czarne pantofle. Na głowie natomiast siatkę. Jak na środek nocy była nadzwyczaj rozbudzona.

-Obudziła się. Mówi o jakiejś różdżce.

Pielęgniarka odwróciła się do Carmen plecami, ale twarzą do zbliżającej się Minervy.

-Jakiej różdżce ?
-Podobno jej.

Tu kobieta w szlafroku w kwiatki pokazała dłonią na Carmen, a obie spojrzały na nią jak na eksponat w muzeum co niekoniecznie spodobało się Carmen.

-Jak się czujesz ? - zapytała McGonagall zaraz po tym jak do niej dobiegła.
-Tak jak wyglądam.
-Podałaś jej jakieś eliksiry ?

Minerva zwróciła się do pielęgniarki, która pokiwała przecząco głową i szybkim krokiem oddaliła się do swojego gabinetu.

-O jakiej różdżce mówisz Connery ? - dyrektor zapytała ją, gdy pielęgniarka schowała się w gabinecie.
-O tej, którą znalazłam na polanie, a która wcześniej uchroniła mnie od pierwszego pioruna, który ku mnie mknął.
-Gdy do ciebie dobiegłam nie miałaś w dłoni żadnej różdżki obok też nic nie leżało.
-Czy to możliwe, żeby różdżka znikała ? - zadała pytanie, które ją męczyło od chwili przebudzenia.
-Sama z siebie ?
-Tak.
-Nie.

Kobieta patrzyła na nią podejrzliwym wzrokiem, a jednocześnie wzrokiem, który diagnozuje czy dana osoba jest zrównoważona psychicznie.

-Bo tamta zniknęła.

Stwierdziła cicho dziewczyna czując się źle z myślą, że opowiada McGonagall głupoty, które w rzeczy samej się wydarzyły. Nie chciała dalej pogrążać swojej osoby, więc nie powiedziała już ani słowa więcej, w tym czasie wróciła pielęgniarka z pełną tacą różnokolorowych fiolek.

-A co to ?

Stanęła obok stolika, na którym postawiła tackę i schyliła się do podłogi. Złapała coś, ale gdy tylko tego dotknęła poparzył ją żywy ogień, który tak samo niespodziewanie jak się pojawił tak samo zniknął. Kobieta odskoczyła z krzykiem trzymając się za nadgarstek poparzonej dłoni. W powietrzu czuć było smród zwęglonej skóry.

-Co się stało ?

Minerva pojawiła się szybko obok Pani Pomfrey, patrząc ze współczuciem na jej zranioną dłoń.

- Rennervate.

Podniosła swoją różdżkę i rzuciła czar, ale nic się nie stało. Zupełnie nic, a Carmen po widoku ich twarzy stwierdziła, że to bardzo źle, że nic się nie wydarzyło, bo najwidoczniej coś się stać miało.

-J-ja pójdę po jakąś maść.

Głos pielęgniarki mocno drgał i słychać było w nim strach oraz cierpienie jakie przyniosło jej spotkanie z magicznym przedmiotem. McGonagall podeszła do miejsca na podłodze, gdzie leżała obca dla niej różdżka. Była czarna jak noc, a jednak mieniła się pewnym dziwnym blaskiem. Minevrze serce przyśpieszyło, gdy była z nią w tak bliskim kontakcie.

-Co to ?

Carmen zapytała widząc poruszenie wśród kobiet. Wystraszyła się na widok pielęgniarki, widziała łzy w jej oczach, których ta mimo wszystko nie chciała wypuścić. Gdy Minerva kucnęła przy czymś uciekła z pola widzenia dziewczyny i ta poczuła się nieswojo.

-Może rozpoznajesz to ? Vingardium Leviosa.

Przed oczami dziewczyny zaczęła lewitować różdżka, którą już znała, a która tak boleśnie oparzyła pielęgniarkę. Której swoją drogą była bardzo wdzięczna. W sercu Carmen nastąpiło coś przełomowego na widok tak znanych sobie, mimo dopiero drugiego spotkania z lewitującym przedmiotem, kształtów różdżki.

-To ona.

Szepnęła i sięgnęła po nią zdrowszą, ale bardzo obolałą ręką, różdżka szybko od niej odleciała.

-To niebezpieczne. Widziałaś co stało się Pani Pomfey.
-Ona nic mi nie zrobi.

Minerva nie była skora do oddania tej niezbadanej i tajemniczej różdżki dziewczyny, ale ku jej zdziwieniu i radości nastolatki różdżka sama znalazła drogę do dłoni brunetki. Carmen poczuła przyjemne i znajome ciepło po dotknięciu chłodnego drewna. Przy poprzednim spotkaniu jej dłoń paliła ją niemiłosiernie, teraz było to przyjemne uczucie oblewające jej całe obolałe ciało.

Carmen skierowała koniec różdżki w kierunku, które najbardziej sprawiało jej ból, czyli lewe ramię. Po dotknięciu bandaży z różdżki wypłynęły przyjemne wibracje wypełniając jej całe ciało, po którym przebiegła miła fala dreszczy. Gdy trzymała tak różdżkę Minerva wielkimi oczami obserwowała całe to zdarzenie. Po chwili bandaże same zaczęły się rozwiązywać ukazując jej nagie ciało bez żadnych śladów walki organizmu o życie. Carmen poczuła się jak nowo narodzona, a gdy oderwała koniec różdżki od ciała ta w ponownie nieznany sposób zniknęła. Po prostu rozpłynęła się w dłoni dziewczyny, która na ten widok posmutniała, bo zdążyła się już do niej przywiązać i polubić ten magiczny i tajemniczy kawałek drewna.

Żadna z kobiet nie miała okazji skomentować tego co się wydarzyło, bo wróciła do nich Pani Pomfrey z zabandażowaną już dłonią. Gdy zobaczyła stan ciała brunetki o mało się nie przewróciła z zaskoczenia i w ostatniej chwili złapała się zdrową dłonią metalowej poręczy łóżka.

-Na Merlina ! Co tu się dzieje ? - zapytała słabym głosem.
-Poppy to co tutaj zaszło musi zostać w tajemnicy.

Minerva wbiła jej boleśnie paznokcie w ramiona i postrząsała jakby chciała jej wbić do świadomości swoje słowa. Carmen przyglądała się tej scenie z lękiem, który zaczął się ujawniać. Zaczynała zastanawiać się nad tym, czy przypadkiem dyrektor nie została opętana przez coś, albo obłąkana. Nie podobało jej się to, a jej pytania nadal pozostawały bez odpowiedzi, a przecież mogła umrzeć parędziesiąt godzin temu.

-Minervo to przekracza ludzkie pojęcie ! Nie możesz ukrywać jej pobytu tutaj ! - teraz i pielęgniarka wyglądała jak obłąkana. - To się źle skończy – dodała cichym, słabym i wypranym z uczuć głosem.
-Nie. Nie, jeżeli o niczym nikomu nie powiesz. Rozumiesz ?!

Carmen zauważyła, że uścisk McGonagall przybrał na sile, a nieobecny wzrok pielęgniarki powędrował w kierunku brunetki i ta poczuła się niechciana.

-Dlaczego chce pani zamieść wszystko pod dywan, Pani McGonagall ?

Connery odważyła się przemówić używając oficjalnych zwrotów do Minervy. Jej lęk do jej osoby nagle wyparował, a jej postawa była gotowa do walki, jeżeli doszłoby do takiej potrzeby.

-Nie zadawaj teraz pytań Connery. - syknęła rozzłoszczona dyrektor.
-Mam prawo znać prawdę. - nie ustępowała.
-To nie czas na rozmowy.

Dopiero teraz puściła ogłuszoną Pomfrey, która wyglądem wcale nie różniła się od rozerwanego prześcieradła w kwiatki. Dyrektor szybko odeszła parę kroków do tyłu jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że zastraszyła swoją koleżankę. Carmen nie miała już cienia wątpliwości co do stanu psychicznego dyrektora placówki. Nawet zaczęła się zastanawiać czy to jest szkoła czy szpital psychiatryczny. Jej czarny humor polepszył nieco jej samopoczucie.

 -Więc kiedy będzie TEN czas ? - cierpliwość Carmen się kończyła.
-Na pewno nie wciągu nocy. Pani Pomfrey poda ci eliksir Słodkiego Snu po którym zaśniesz, a żadne sny nie będą cię męczyć.
-Jeżeli tak Pani załatwia sprawy, usypiając, to chcę chociaż noc spędzić u siebie. Jeżeli łaska, oczywiście. - dziewczyna nie ukrywała żalu i złości.
-W takim razie droga wolna !

Minevrze drżały ręce, a oczy miała rozbiegane jak szaleniec. Jej głos wcale nie należał do najprzyjemniejszych.Nawet można by go zaliczyć do kategorii tych straszniejszych głosów, które nakazują szybką ewakuację. Carmen wstała przytrzymując cienką kołdrę, za którą chowała nagie ciało. Gdy stała na własnych nogach, które wcale się pod nią nie ugięły, owinęła się szczelniej materiałem i obdarzając jeszcze wzrokiem kobiety, których twarze diametralnie się różniły, jedna stała nieruchomo jak odlana z wosku, a druga cały czas się nerwowo trzęsła błądząc wzrokiem, ruszyła ku wyjściu.

Postawa McGonagall i strach pielęgniarki dały Carmen do myślenia. Dziewczyna raczej nie uważała Minervy za osobę obłąkaną nawet mimo wojny, która miała czas niedawno temu. Ale po jej zjawieniu się w Hogwardzie jej zachowanie zdecydowanie się zmieniło. Z uporządkowanej i szanowanej osoby stała się postrachem nie tylko fizycznym, ale i psychicznym. Nie chodzi tylko o ból jaki spowodowała Pani Poomfrey wciskając w jej wątłe ramiona swoje paznokcie, ale również o presje trzymanie języka za zębami na temat pobyty Carmen i tego co się z nią wydarzyło. McGonagall wprowadzała w mury Hogwartu dyktaturę.

Marmurowa posadzka wcale nie była przyjemna dla bosych stóp. Zimno przeniknęło całe ciało Carmen poczynając od stóp, na głowie kończąc. Po zamknięciu za sobą ogromnych gabarytów drzwi na oddział szpitalny stanęła w rozwidnieniu dróg i zupełnie nie wiedziała, w którą stronę pójść. Zdecydowała się pójść przed siebie. Gdy robiło jej się coraz zimniej, a stopy zaczęły już odmawiać posłuszeństwa marząc o płomieniach z kominka lub ciepłych skarpetkach, rozpoznała drzwi do Wielkiej Sali. Teraz wiedziała gdzie ma się kierować. Nocą szkolne korytarze były mroczne i tajemnicze. Jedynym dźwiękiem jaki słyszała dziewczyna były jej ciche kroki i wiatr na zewnątrz smagający dość silnie mury zamku. Wzrokiem widziała już główne schody, na których za moment miała postawić stopę. Owinęła się szczelniej kołdrą chcąc się rozgrzać, gdy coś usłyszała. Rozpoznała w tym czyjeś kroki, kroki stóp odzianych w buty. Stanęła sparaliżowana, a jej ciało przeciął jeden mroźny dreszcz. Na karku poczuła zimne kropelki potu oznaczające strach i brak możliwości samoobrony. Złapała się na tym, że jej serce bije głośniej niż czyjeś kroki, które na chwilę się zatrzymały i zbliżająca się osoba również nasłuchiwała.

-Lumos !

Do uszu Carmen doszedł cichy męski głos, a po chwili zobaczyła wiotkie światełko nieopodal niej na schodach, na które jeszcze nie weszła. Było znacznie bliżej niż sądziła dziewczyna. Bardzo chciała mieć w tamtym momencie różdżkę, która dawała jej poczucie bezpieczeństwa i odwagi, której w tamtym momencie nie miała za grosz.

Znowu usłyszała kroki i wiedziała, że ten ktoś zaraz zejdzie ze schodów i napotka jej osobę. Panicznie się bała i nawet nie czuła tego, że jest nienaturalnie zimna. Jej ciało z pewnością nie miało podręcznikowych 30-stu paru stopni Celsjusza. Już sekundy dzieliły ją od spotkania z nocnym markiem spacerującym po zamku.

Gdy tylko zdążyła o tym pomyśleć poraziło ją światło tak intensywne, że aż zmrużyła oczy i zakryła je ręką starając się utrzymać kołdrę drugą, wolną, ręką, co było nieco trudne. Jednak kołdra była ciężka jak dla kogoś kto spędził ponad dobę na oddziale szpitalnym zupełnie nieprzytomny. Dziewczyna pomyślała, że gdyby nieznany osobnik był dla niej zagrożeniem to już by ją zabił lub zaatakował, a jak do tej pory nic się nie stało. Postanowiła przemówić.

-Nie świeć mi po oczach.

Malfoy uśmiechnął się na dźwięk jej głosu, który nie miał nic wspólnego z tym wojowniczym, który słyszał w Wielkiej Sali. Dodatkowo jej bezbronność potęgował jej … hmmm …. strój. Wglądała komicznie, ale i bardzo ponętnie.

-Jak sobie życzysz.

Odpowiedział i skierował czubek różdżki w bok, po chwili dziewczyna opuściła rękę, która od razu poprawiła spadającą kołdrę i spojrzała niepewnie na stojącego przed nią chłopaka. Był wysoki i szczupły, ale przy tym dobrze zbudowany. Typowy atleta. Jego błękitne oczy świeciły w półmroku, a jasne włosy układały się w nieład.

-Dlaczego spacerujesz po nocy po zamku ?

Zapytała przypatrując mu się niepewnie. On miał różdżkę i mógł mieć niecne plany wobec niej, a ona była bezbronna w dodatku jej strój nie nadawał się do ucieczki, więc już była na przegranej pozycji co wcale jej się nie podobało. Od ucieczki z domu stała się inną kobietą, była pewna swego i odważniejsza, nie bała się rozmawiać i brnąć do swego, a sytuacja taka jak ta nigdy nie powinna się wydarzyć.

-O to samo mógłbym zapytać ciebie.
-Ale ja pierwsza zadałam to pytanie. - zauważyła dobitnie.
-Widzisz. Nocą po zamku nie kręcą się ci wszyscy bęcwale i można na spokojnie przemyśleć parę spraw.
-Doprawdy ? Mam na ten temat inne zdanie.
-Jestem jego bardzo ciekaw.
-Na twoje nieszczęście nieco mi się śpieszy, więc sobie nie pogawędzimy. - zrobiła krok do przodu.
-Należy mi się odpowiedź na to samo pytanie. - ten zrobił krok w bok i znowu stali naprzeciw siebie, ale w odpowiedniej odległości.
-Jakie pytanie ?

Zapytała zdenerwowana, bo kołdra jej ciążyła niemiłosiernie, a zimno przypomniało sobie o tym, że ona stoi bosa na posadzce, która teraz wydawała jej się jeszcze bardziej chłodniejsza.

-Dlaczego spacerujesz po nocy po zamku ? Bo twój strój daje wiele sugestii. - tu zaznaczył w powietrzu jej kołdrę.
-Tak się składa, że jestem w stu procentach pewna, że żadna z twoich sugestii – zaznaczyła ten wyraz – jest niepoprawna, więc oszczędź pracę swojego mózgu, bo jeszcze ci się przegrzeje, a teraz wybacz.

Przeszła obok niego szybko i weszła na pierwszy stopień ciesząc się, że schody w Hogwarcie są pokryte dywanami. Podciągnęła sobie jedną ręką skrawek kołdry, żeby na niego nie stanąć i nie wyrżnąć orła, a drugą nadal podtrzymywała kołdrę na biuście, której z chęcią by się pozbyła, ale nie wypadało. Pokonywała czasami po dwa schody, by jak najszybciej znaleźć się u siebie i nie musieć już się z nikim spotykać na tych ciemnych korytarzach. Wystarczyło jej emocji na ten wieczór. Ku jej uldze szybko znalazła się przed obrazem do jej dormitorium.

-Miodowe bułeczki.

Podała hasło, a obraz się poruszył i dziewczyna weszła do ciepłego pomieszczenia. Jej kroki od razu podążyły w kierunku kanapy przed kominkiem, w którym wesoło skakały płomienie. Przysiadła na kanapie z chęcią ogrzania się i wyciągnęła przed siebie, a w kierunku kominka, zmarznięte stopy. Ogrzała się tak dosyć szybko, bo po kilku minutach było jej już cieplej. Po chwili poszła do łazienki gdzie wzięła ciepły prysznic i założyła swoją piżamę. Wróciła do salonu, a jej stopy same podeszły do małego stolika, gdzie leżały szklanki i butelka nieznanego jej alkoholu. Kolorem przypominał whiskey, ale teraz jej nie obchodził rodzaj trunku, chciała uspokoić myśli i jakoś je uporządkować. Była wypoczęta, rześka i skora do życia. Mogłaby wziąć teraz udział w długim maratonie, tak była rozbudzona. Nalała pełną szklankę alkoholu po czym odstawiła butelkę na stolik obok niej. Okryła nogi kołdrą i wpatrując się w szeleszczące płomyki piła i myślała nad wszystkim. Mijały godziny, a ona nie znalazła żadnego racjonalnego rozwiązania. Zaczynało się rozjaśniać na dworze. Zbliżała się szósta, a ona nadal nie była senna. Dopiła zawartość szklanki po czym ponownie wbiła wzrok w kominek, ale tym razem z pustą głową. Chciała odpocząć od tej chorej sytuacji w jakiej się znalazła. Chciała poznać prawdę, ale jak ma to zrobić ?

↓ ↓ ↓

Hej :)
Dzisiaj później niż zazwyczaj, wybaczcie mi.
Tadam ! Carmen już zdrowa. Szybko co ? Dziwne co ? :P
Lecę spać, bo tego mi potrzeba i czytamy się już za tydzień ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz